Co można powiedzieć o Television? Jest to zespół powstały w 1973 w Nowym Jorku i istniejący właściwie do dziś. Wprawdzie przerywał on swoje bytowanie dwa razy, ale praktycznie istnieje on do dziś. Nie wiem czy to dobrze, w końcu ostatni album zatytułowany pomysłowo Television wydali po pierwszym "reunion" w 1992. Ja na razie zapoznałem się jedynie z drugim albumem w kolejności chronologicznej, więc to nad nim zamierzam nieco pokontemplować. Jego tytuł to, przekładając na polski, "przygoda". Czy jest to rzeczywiście taka przygoda? Ależ oczywiście! Zespół jest opisywany jako pionierzy punku, teoretycznie nowej fali, post punku, i art punku. Czy jest tu jakikolwiek punk? Cóż, zdecydowanie na tej płycie zespołowi jest bardzo daleko do np. Sex Pistols tworzących w tym samym okresie czasu. Natomiast, czego Television nie można odmówić to tego, że w rzeczy samej na tym krążku udowadniają, że są protoplastami wielu gatunków, a na żadnym z nich nie skupiają się w mniejszym lub większym stopniu, dostajemy tu równą dawkę każdego możliwego gatunku, na które zespół mógł mieć wpływ. Jako fan dość skocznych, melodyjnych riffów zostałem zaspokojony już pierwszą piosenką noszącą tytuł Glory. Słuchałem sobie tak tego pierwszy raz, drugi, trzeci, czwarty nie mogąc opędzić się od dość intensywnego deja vu, bo chwila, gdzie ja to słyszałem?! Ach tak, to ten Mac DeMarco, którego zapętlałem dość intensywnie ostatnimi czasy - nie okłamujmy się, w jego muzyce słychać niemało nawiązań do muzyki tego typu zespołów. W tejże piosence, o której już napomniałem, ówczesny gitarzysta zespołu, Richard Lloyd wspina się na wyżyny umiejętności wygrywając na swym Fenderze Jaguarze riff nieziemsko wpadający w ucho, bardzo letni, rześki, dość uniwersalny. Takie indie tamtych czasów. Są też utwory spokojniejsze, na przykład następne w kolejności Days. Zagrana na kanale czystym niemalże "fleetwoodmacowa" ballada o miłości. Następnie mamy mój ulubiony utwór tej płyty, czyli Foxhole. Ton gitary kojarzy mi się tu nieco ze Steppenwolfem, lub przynajmniej ZZ Top, ale to nie jest tym, co czyni tę piosenkę tak wyjątkową. Czyni to samo wykorzystanie owej gitary, a właściwie - gitar. Dostajemy riff niczym Born to be Wild, a zaraz potem króciutkie solo na wstępie. I co niby w tym odkrywczego? A to, że ci właśnie panowie byli w tym pierwsi. Każdy możliwy rock/post punk, który usłyszycie po latach 70' czerpie całymi garściami z takiego modelu piosenki. Dość patetyczna wymowa utworu nie przeszkadza mi w podśpiewywaniu pod nosem "Foxhole, foxhole" w refrenie razem z wokalistą, bo gwarantuję wam, szybko podłapiecie ten kawałek. Po drodze jest jeszcze bardzo bluesowe Careful, w którym fraza "I don't care" wyśpiewywana z taką radością rozbraja mnie za każdym razem. No i jest jeszcze tytułowy kawałek, czyli Adventure. Posłuchajcie go sobie tak z 3 razy. A potem odtwórzcie sobie La Grange od ZZ Top. Mało powiedziane, że podobieństwo jest UDERZAJĄCE.
Co mogę od siebie powiedzieć, by podsumować całą płytę?
Jeśli słuchacie dużo różnej muzyki, między innymi tej z użyciem gitar, to koniecznie posłuchajcie Television. Gwarantuję wam, że wiele zagrywek skojarzycie z nieco nowszych projektów, a w dodatku poznanie korzenie tego wszystkiego. Bardzo przyjemna muzyka. Do odstresowania w sam raz.
Parę miesięcy temu przyszedł taki moment w moim życiu, kiedy oficjalnie zakończyłem "dzieciństwo" i wkroczyłem w "dorosłość". W mojej notce o Physical Graffiti napisałem, że płyta ta miała ogromny wpływ na moje postrzeganie muzyki. Sprawiła też, że zacząłem crushować Jimmiego Page'a i za wszelką cenę chciałem być taki jak on. Idąc tym tropem, musiałem nauczyć się grać na gitarze, nie jakiejś tam klasycznej, akustycznej, lub "co gorsza" basowej, tylko elektrycznej. Problem leżał w tym, że nigdy nie potrafiłem jakoś zebrać się w sobie i zacząć odkładać pieniądze. albo w ogóle bałem się, że to bezcelowe i nigdy się nie nauczę, bo nie jestem wystarczająco cierpliwy. I tak minęło parę lat, aż tu nadarza się TAKA okazja. Myślałem o tym już na długo przed urodzinami, och, jeju, ale się nastawiałem, JAK JA SIĘ NASTAWIAŁEM.Całe dnie spędzałem na thomann.de i guitarcenter.pl rozważając wszelkie możliwe wybory. Właściwie to był też taki moment, że chciałem zakupić gitarę basową, kompletnie nie wiem czemu, ale potem dowiedziałem się, że nauka gry na basie, przynajmniej na początku, jest dość nudna i nie daje tylu możliwości co jej elektryczny krewniak. Zatem zdecydowałem się na elektryka. Na początku rozważałem kupno zestawu ze Squierem Telecasterem i jakimś śmieciowym wzmacniaczem, który raczej popierdywał niż wydawał normalne dźwięki. ALE, wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, sami rozumiecie co determinacja robi z człowiekiem. Stwierdziłem, że "och, to przecież taka piękna gitara, i w dodatku telecaster, one mają świetny dźwięk, wzmacniacz trochę noname'owy, ale przeboleję, i cena taka niska". Krótko mówiąc: NIE.
Co może kusić w takich zestawach? Przede wszystkim to, że są stosunkowo tanie, dostajecie gitarę niezgorszego wykonania, znanej firmy, raczej sprawną, masę dodatków, paski, kostki, stroiki, stojaki, futerały i wszystko czego tylko dusza początkującego gitarzysty zapragnie. Jedynym minusem jest wzmacniacz i jest to minus tak wielki, że powinien od razu odwieść was od idei zakupu takiego zestawu. Otóż, piec to 50 % wyposażenia, więc nie powinien być byle jaki, lepiej dołożyć trochę, może trochę dłużej pozbierać, ale mieć potem masę funu i zero problemów z usterkami, albo małą ilością ustawień. Tak więc, po kolejnych dniach poszukiwań i po wielu pytaniach zadanych obeznanym znajomym dokonał się mój wybór. Zakupiłem Voxa VT20+ i ESP LTD EC-10. Co mogę powiedzieć po około 2 miesiącach użytkowania? Nie musiałem oddawać gitary do lutnika, tak dobrze była wyprofilowana na wstępie, wymagała tylko strojenia. Wzmacniacz ma dziesiątki opcji, wbudowanych efektów, dileje, ła ła, owerdrajwy i jeszcze wiele innych. Jak będę bardziej obeznany, albo co to i może się pokuszę na jakiś obszerniejszy opis samego wiosła i pieca. I polecam guitarcenter, wszystko poszło sprawnie, szybko, i w ogóle, nic do zarzucenia. I wybór mają niemały. I dostałem cool pokrowiec z Washburna i gratisowo kabel. I'm delighted.
Tak sobie pomyślałem, że choć nie jestem doświadczony to w sumie mogę nagrać poradnik jak wydobyć z gitary pinch harmonics. Kompletnie nie wiem jak to się nazywa po polsku, nie obchodzi mnie to.
Led Zeppelin. Zespół - legenda. Kto nie zna totalnie maniakalnie zagranej solówki ze Stairway to Heaven? Albo jakże mrocznego i ciężkiego jak na nich rytmu Kashmir? Pionierzy hard rocka, zespół, który miał również niemały wpływ na rozwój heavy metalu nie tylko w Brytanii, ale i na całym świecie. Zespół, którego historia wciąż owiana jest lekką aurą tajemniczości, głównie ze względu na okultystyczne zamiłowania gitarzysty, Jimmiego Page'a. Dla mnie Ołowiane Sterowce mają znaczenie szczególne. To od nich rozpoczęła się moja przygoda ze słuchaniem prawdziwej muzyki. Album, który mam zamiar zrecenzować poniżej wpłynął na rozwój i wygląd mojego obecnego gustu, jeśli chodzi o dźwięki. Physical Graffiti to szósty album w karierze zespołu, wydany na dwóch płytach przepełnionych distortion, magicznymi partiami Johna Paula Jonesa na syntezatorach, zawodzeniem Planta i Bonhamem wylewającym z siebie siódme poty przy garach. W mojej opinii jest to ich najcięższy album - ale nie ciężki jak na przykład Run to the Hills, ale raczej jak Helter Skelter. Nie oczekujcie tutaj jakichś chorych partii gitarowych pokroju Van Halena, albo riffów wyrwanych prosto z Kill'em All. Proponuję zapoznać się z realiami lat 70' i wtedy podejść do Graffiti. Poza fajnymi riffami w strojeniu DADGAD odnajdziecie tutaj masę bluesowych smaczków, nieco folku, a to wszystko w hardrockowej otoczce. Album otwiera Custard Pie, wbrew pozorom nie jest to utwór o jakimś tam ciastku ze serem. Nałóż swoją koszulę nocną mamo, i poranną sukienkę
Cóż, wiesz, że w nocy to zdejmę
Twoje ciasto z kremem, tak, słodkie i smaczne
Kiedy je kroisz, mamo, zostaw mi kawałek
Twoje ciasto z kremem, oświadczam, że jest słodkie i pyszne
Lubię twoje ciasto z kremem
Kiedy je kroisz, mamo... mamo, proszę, zostaw mi kawałek
Polecam się zapoznać głównie ze względu na JPJ i dźwięki jego syntezatora, choć to dopiero przedsmak tego, co dostaniemy później. Następnie mamy The Rover z jego hipnotyzującym riffem i nieco smutnym wydźwiękiem, bowiem opowiada ona o wędrówce, rozstaniu i rozpadaniu się ludzkiego życia, bądź całego świata. Pierwotnie utwór miał być akustyczny, takim go planowali panowie przebywając w Bron-Yr-Aur w 1970, na szczęście jednak porzucili tę ideę i dali nam porządny kawał klasycznego rocka.
Z utworów pierwszej z płyt warto wymienić jeszcze np. In My Time of Dying i Kashmir. Pierwsza z nich jest zarazem pierwszą ich piosenką jaką kiedykolwiek usłyszałem, tak jest, wcale nie były to Schody do Nieba. Pamiętam dobrze, krążyłem sobie wtedy po sieci i szukałem jakiejś nowej muzyki, byłem wtedy dość sceptycznie nastawiony do zespołów sprzed kilku dekad. I tak natrafiłem na IMToD. Zostałem zahipnotyzowany. 11 minut riffu zagranego przy użyciu techniki slide, w międzyczasie dwie solówki na najwyższych możliwych dźwiękach, głos Planta, tak przekonujący, bas doskonale nadążający za Pagem, i rytm perkusji, gdzieś pomiędzy tym wszystkim dają idealną, quasi bluesrockową mieszankę. Kashmir, czyli najbardziej metalowa z rockowych piosenek jest znana raczej nie tylko fanom zespołu. Riff, który sprawia wrażenie narastającego napięcia, wypaczona gitara i zawodzenie Planta wykreowały sztandarowe dzieło w historii muzyki. Drugi krążek jest płytą nieco spokojniejszą. Warto posłuchać np. otwierające go In the Light ze swym intro zagranym smyczkiem na gitarze akustycznej i solo Jonesa na syntezatorze (jest to jedna z trzech piosenek, w których Page użył smyczka na gitarze, pozostałe to Dazed & Confused, oraz How Many More Times). Przyjemnym dwuminutowym utworem jest też Bron-Yr-Aur, dwuminutowy instrumentalny utwór zagrany na gitarze akustycznej, jeden z ostatnich akustycznych utworów wydanych przez ten zespół. Do moich ulubionych należy również Night Flight bardzo lekka, radiowa wręcz piosenka nieco w stylu ich poprzednich albumów lub nadchodzącej Cody (1982).
Dlaczego warto zapoznać się z tym albumem? Być może nie jest tak zróżnicowany jak dość przeceniane Led Zeppelin IV, jednak jest najcięższym albumem w dorobku zespołu. Nie jest to też metal, jednak jeśli ktoś ceni sobie mocno przesterowanego oldskulowego rocka z elementami bluesa i progresywy, to szczerze polecam, przynajmniej pierwszą płytę. Być może też mój wybór jest nacechowany sentymentem, który wiążę z tą płytą, jednak jest to na pewno pozycja warta uwagi dla każdego fana staroci.
Fun fact #1: ta płyta uczyniła mnie fanem Page i poniekąd przyczyniła się do mojej obecnej nauki gry na gitarze;
Fun fact #2: Kashmir zostało jakiś czas później przerobione i nagrane jeszcze raz przez Page'a i Puff Diddy'ego na potrzeby filmu Godzilla z 1998. O ile taki mix rockowego riffu i rapu jest dość ciekawy, o tyle od filmu polecam trzymać się na odległość miliona kilometrów. Lepiej obejrzyjcie gościa w gumowym stroju dinozaura, można się przynajmniej pośmiać;
Fun fact #3: polecam obejrzenie sobie koncertu Zeppelinów na Earls Court w 1975, dali czadu.
Dzisiaj wpadłem na taką zaskakująco dziwną koncepcję, że "a, założę sobie bloga o muzyce". Rozmyślałem o tym cały dzień, rozważałem wszelkie za, oraz nie do końca za, ale jednak się przełamałem i oto jest. W międzyczasie pomyślałem sobie, że choć ma być to głównie blog o muzyce, której słucham i o recenzjach płyt, które są warte zrecenzowania, to jednak nie będzie całkiem głupim pomysłem zrecenzowanie od czasu do czasu czegoś innego. Obawiam się, że w sumie nikt tu nie zajrzy, ale nawet jeśli to będzie choć jedna osoba, i jeśli tenże blog spotka się z jakąś aprobatą, krytyką, jakimiś słowami, które pomogą mi w kreowaniu go, to będę niezmiernie uradowany. Myślę, że pierwsza recenzja w sumie mogłaby się pojawić już zaraz, bo pisałem ją na inną stronę, ale chyba nic się nie stanie, jeśli tutaj też się pojawi. Zastanowię się, ha. Mam nadzieję, że się nie znudzę tym prędko. Do zobaczenia w kolejnym poście.