sobota, 31 maja 2014

Led Zeppelin - Physical Graffiti (1975)

Led Zeppelin. Zespół - legenda. Kto nie zna totalnie maniakalnie zagranej solówki ze Stairway to Heaven? Albo jakże mrocznego i ciężkiego jak na nich rytmu Kashmir? Pionierzy hard rocka, zespół, który miał również niemały wpływ na rozwój heavy metalu nie tylko w Brytanii, ale i na całym świecie. Zespół, którego historia wciąż owiana jest lekką aurą tajemniczości, głównie ze względu na okultystyczne zamiłowania gitarzysty, Jimmiego Page'a. Dla mnie Ołowiane Sterowce mają znaczenie szczególne. To od nich rozpoczęła się moja przygoda ze słuchaniem prawdziwej muzyki. Album, który mam zamiar zrecenzować poniżej wpłynął na rozwój i wygląd mojego obecnego gustu, jeśli chodzi o dźwięki. Physical Graffiti to szósty album w karierze zespołu, wydany na dwóch płytach przepełnionych distortion, magicznymi partiami Johna Paula Jonesa na syntezatorach, zawodzeniem Planta i Bonhamem wylewającym z siebie siódme poty przy garach. W mojej opinii jest to ich najcięższy album - ale nie ciężki jak na przykład Run to the Hills, ale raczej jak Helter Skelter. Nie oczekujcie tutaj jakichś chorych partii gitarowych pokroju Van Halena, albo riffów wyrwanych prosto z Kill'em All. Proponuję zapoznać się z realiami lat 70' i wtedy podejść do Graffiti. Poza fajnymi riffami w strojeniu DADGAD odnajdziecie tutaj masę bluesowych smaczków, nieco folku, a to wszystko w hardrockowej otoczce. Album otwiera Custard Pie, wbrew pozorom nie jest to utwór o jakimś tam ciastku ze serem.
 Nałóż swoją koszulę nocną mamo, i poranną sukienkę
Cóż, wiesz, że w nocy to zdejmę
Twoje ciasto z kremem, tak, słodkie i smaczne
Kiedy je kroisz, mamo, zostaw mi kawałek
Twoje ciasto z kremem, oświadczam, że jest słodkie i pyszne
Lubię twoje ciasto z kremem
Kiedy je kroisz, mamo... mamo, proszę, zostaw mi kawałek

Polecam się zapoznać głównie ze względu na JPJ i dźwięki jego syntezatora, choć to dopiero przedsmak tego, co dostaniemy później. Następnie mamy The Rover z jego hipnotyzującym riffem i nieco smutnym wydźwiękiem, bowiem opowiada ona o wędrówce, rozstaniu i rozpadaniu się ludzkiego życia, bądź całego świata. Pierwotnie utwór miał być akustyczny, takim go planowali panowie przebywając w Bron-Yr-Aur w 1970, na szczęście jednak porzucili tę ideę i dali nam porządny kawał klasycznego rocka.
Z utworów pierwszej z płyt warto wymienić jeszcze np. In My Time of Dying i Kashmir. Pierwsza z nich jest zarazem pierwszą ich piosenką jaką kiedykolwiek usłyszałem, tak jest, wcale nie były to Schody do Nieba. Pamiętam dobrze, krążyłem sobie wtedy po sieci i szukałem jakiejś nowej muzyki, byłem wtedy dość sceptycznie nastawiony do zespołów sprzed kilku dekad. I tak natrafiłem na IMToD. Zostałem zahipnotyzowany. 11 minut riffu zagranego przy użyciu techniki slide, w międzyczasie dwie solówki na najwyższych możliwych dźwiękach, głos Planta, tak przekonujący, bas doskonale nadążający za Pagem, i rytm perkusji, gdzieś pomiędzy tym wszystkim dają idealną, quasi bluesrockową mieszankę. Kashmir, czyli najbardziej metalowa z rockowych piosenek jest znana raczej nie tylko fanom zespołu. Riff, który sprawia wrażenie narastającego napięcia, wypaczona gitara i zawodzenie Planta wykreowały sztandarowe dzieło w historii muzyki. Drugi krążek jest płytą nieco spokojniejszą. Warto posłuchać np. otwierające go In the Light ze swym intro zagranym smyczkiem na gitarze akustycznej  i solo Jonesa na syntezatorze (jest to jedna z trzech piosenek, w których Page użył smyczka na gitarze, pozostałe to Dazed & Confused, oraz How Many More Times). Przyjemnym dwuminutowym utworem jest też Bron-Yr-Aur, dwuminutowy instrumentalny utwór zagrany na gitarze akustycznej, jeden z ostatnich akustycznych utworów wydanych przez ten zespół. Do moich ulubionych należy również Night Flight bardzo lekka, radiowa wręcz piosenka nieco w stylu ich poprzednich albumów lub nadchodzącej Cody (1982).
Dlaczego warto zapoznać się z tym albumem? Być może nie jest tak zróżnicowany jak dość przeceniane Led Zeppelin IV, jednak jest najcięższym albumem w dorobku zespołu. Nie jest to też metal, jednak jeśli ktoś ceni sobie mocno przesterowanego oldskulowego rocka z elementami bluesa i progresywy, to szczerze polecam, przynajmniej pierwszą płytę. Być może też mój wybór jest nacechowany sentymentem, który wiążę z tą płytą, jednak jest to na pewno pozycja warta uwagi dla każdego fana staroci.
Fun fact #1: ta płyta uczyniła mnie fanem Page i poniekąd przyczyniła się do mojej obecnej nauki gry na gitarze;
Fun fact #2: Kashmir zostało jakiś czas później przerobione i nagrane jeszcze raz przez Page'a i Puff Diddy'ego na potrzeby filmu Godzilla z 1998. O ile taki mix rockowego riffu i rapu jest dość ciekawy, o tyle od filmu polecam trzymać się na odległość miliona kilometrów. Lepiej obejrzyjcie gościa w gumowym stroju dinozaura, można się przynajmniej pośmiać;
Fun fact #3: polecam obejrzenie sobie koncertu Zeppelinów na Earls Court w 1975, dali czadu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz